2 sty 2017

Czarny Kapturek

Bycie synem czarownicy nie było łatwe. Podobno żadnemu z jego kolegów nie zdarzyło się posmarowanie kromki chleba wydzieliną z gruczołu jadowego gargulca, zamiast powidłami. Co bogatsi, których rodziców stać było na zatrudnienie służby, również zapewniali, że ich pokojówki i lokaje posiadają wszystkie członki na swoim miejscu i wcale nie roztaczają wokół siebie woni rozkładu, nieudolnie maskowanej tanimi perfumami czy wodą kolońską. Nie, żeby Melville nie lubił poczciwej, bezgłowej Mary czy starego Franka-grabarza. Po prostu czuł się trochę wyobcowany ze swoimi problemami. Ojciec już czwarty miesiąc był uziemiony pod postacią wielkiej, zielonej żaby. Matka ze wszystkim świetnie radziła sobie sama, a sąsiadom wmawiała, że jej biedny mąż wyjechał w interesach (Mela zastanawiało jakież to interesy mógłby prowadzić właściciel zakładu pogrzebowego, ale nie wnikał w wykręty dorosłych). Ciekawe czy jeszcze kiedyś go odczaruje. Pewnie nie, ale chłopiec uważał, że sam jest sobie winny, bo tamta tancerka nie była nawet w połowie tak ładna, jak mama.

            Melville lubił zbierać wycinki z gazet traktujące o morderstwach, wojnach i wszelkich innych, okrutnych zbrodniach. Pewnie normalna matka zmartwiłaby się tym, że jej jedynego synka interesują takie okropieństwa, ale nie Alruna. Ona tylko uśmiechała się, pieszczotliwie głaskała Mela po głowie i czasem pouczała, żeby uważał z nożyczkami, bo wujek Albert kiedyś uciął sobie takimi palec przez nieuwagę. Z wiekiem coraz mniej wierzył w tę historię, ale i tak miał się na baczności, tworząc swoje krwawe kolaże. A ostatnimi czasy było z czego wyklejać! Ich spokojne, a wręcz senne miasteczko nawiedziła fala tajemniczych  morderstw. Ofiary były już trzy – ksiądz, poszukiwany przez policję złodziej oraz miejscowy polityk – i można było przypuszczać, że przybędzie ich więcej. Wszyscy trzej wyglądali, jak rozszarpani przez ogromne, dzikie zwierzę, jednak w okolicy nie znaleziono żadnych śladów – sierści czy odcisków łap. W którymś z artykułów Melville wyczytał, że eksperci po kształcie ran ustalili, że to prawdopodobnie wyjątkowo duży okaz wilka. Chłopca trochę martwiło, że przez tego rozrabiakę może się oberwać niewinnym mieszkańcom okolicznych lasów.
            Czarnobiała, rozmazana papka widoczna na zdjęciach, rzekomo z miejsc zbrodni, wydawała mu się dziwnie znajoma. Na fotografiach równie dobrze mogły widnieć spienione, morskie fale albo pasztet z gęsi, ale i tak odczuwał nieprzyjemny ucisk w piersi, kiedy tylko na nie spoglądał. Nie chciał o niczym mówić matce, bo zapewne znowu postawiłaby na głowie niebo, piekło i ziemię w obawie, że jej pierworodny jest chory. Tak, jak wtedy, kiedy złapał ospę wietrzną. Melville lubił tłumaczyć to sobie, jako znak od losu – widocznie to właśnie on został wybrany, by złapać złoczyńcę. Policja i tak nie wiedziała gdzie i czego szukać, a on z pewnością się domyśli. Zawsze może przecież pożyczyć od mamy jej szklaną kulę do przepowiadania przyszłości.

            – Myślicie, że to wilkołak? – zapytał kolegów chłopiec bujający się na gałęzi drzewa.
– Daj spokój, wilkołaki nie istnieją.
– Istnieją, ale to nie wilkołak. Przecież nie było żadnych śladów – dodał swoje trzy grosze Melville. – To raczej jakiś duch.
Pozostali dwaj chłopcy spojrzeli na niego zdziwieni. Jak zresztą zwykle, gdy opowiadał o swojej matce-czarownicy, pomocach domowych powstałych z grobu i innych nadnaturalnych istotach.
– Czemu twoja mama nie pomoże znaleźć tego potwora, Mel? Nie jest obeznana w tych sprawach?
– Dziś jest pełnia. Będzie zajęta.
– Niby czym? Może nie jest wiedźmą, tylko wilkołakiem i zamierza wyć do księżyca?
– Mówi się czarownicą. Wiedźma to obraźliwe słowo – poprawił go. – W co szóstą pełnię mama kąpie się we krwi jakiegoś niewiniątka. Mówi, że dzięki temu może być już zawsze młoda i piękna.
– Fe! To okropne!
– Weź tak nie żartuj!
Melville tylko wzruszył ramionami. Po skwaszonych minach kolegów zrozumiał, że ich matki pewnie tego nie robią lub przynajmniej nie mówią o tym głośno. Cóż, to by tłumaczyło czemu są grube i brzydkie.
– Patrzcie, to chyba Alicia tam idzie – zawołał nagle jeden z chłopców. – Alicio, tutaj! Chodź do nas!
Dziewczynka wyglądała na przygaszoną. Spojrzała smutnym wzorkiem w stronę rówieśników i podeszła do nich powoli, powłócząc nogami.
– Witaj Giles, witaj Mel, witaj Will – przywitała się wyraźnie od niechcenia.
– Coś się stało? – spytał Melville i niemal od razu pożałował, że w ogóle się odezwał.
Lubił Alicię, jednak świat dziewcząt wydawał mu się odległy od świata chłopców o całe lata świetlne. Skoro jego przyjaciele z podwórka uważali go za dziwaka, co dopiero mogłaby o nim pomyśleć taka elegancka, zawsze pięknie ubrana młoda dama?
– Lukrecja nie żyje… – wydukała dziewczynka, a jej oczy zaszkliły się od łez.
– Przecież to tylko królik. Dlatego jesteś taka smutna? – zakpił z niej Will.
Alicia nie odpowiedziała. Podeszła do niego i pociągnęła za szelki tak mocno, że aż spadł z drzewa, na którym wcześniej się uwiesił. Gdy chłystek próbował się pozbierać, odwróciła się na pięcie i odeszła. Melville czym prędzej popędził za nią. Przez chwilę szli obok siebie w milczeniu. Chłopiec naciągnął na głowę kaptur czarnego płaszcza, który uszyła mu Mary. Bardzo go lubił, choć był trochę krzywy. Alicia zmierzyła go wzrokiem.
– Wyglądasz w tym jak jakiś czarny kapturek albo jak śmierć.
– I dobrze. Słuchaj, może chciałabyś wyprawić Lukrecji pogrzeb? Taki prawdziwy, z trumną i wieńcem.
– To miłe z twojej strony.
– Spytam mamę. Na pewno się zgodzi.

Wieczorem chłopiec wybrał się na przegląd leżących w magazynie trumien w nadziei, że znajdzie jakąś małą, która nadawałaby się dla królika. O nogi ocierał mu się kot i znacznie utrudniał poruszanie się. Gruby był wielkim, tłustym, czarnym kocurem, przed którym czuły respekt nawet okoliczne psy. Nie widział na lewe oko – przechodziła przez nie paskudna blizna, zapewne ślad po jednej z ulicznych bójek. Melville był pewien, że w czasach swojej młodości Gruby był prawdziwym postrachem tutejszych zaułków. Miał już jednak na karku trzynaście lat i kilka dodatkowych kilogramów. Cóż, nawet koci wojownicy zasługują na emeryturę. Swój azyl odnalazł w domu pogrzebowym. Szczególnie upodobał sobie najmłodszego mieszkańca, od którego systematycznie wyłudzał jedzenie i głośno mruczał, gdy ten drapał go za uchem.
– To nie pora na zabawę! Sio! Jestem tu z ważną misją! – syknął szeptem do kota, ale zwierzak zupełnie go zignorował i położył się na jego bucie.
Melville miał nieodpartą chęć przesunąć go kopniakiem, ale obawiał się, że nie ma na to dość siły. W końcu skapitulował i przykucnął, żeby pogłaskać kocura za sparszywiałym uchem. Wtedy zobaczył leżącą w kącie małą trumienkę przeznaczoną dla przedwcześnie zmarłych dzieci. Byłaby w sam raz! Nie do wiary, że stary futrzak okazał się aż tak pomocny. Wystarczyło tylko przekonać go do ucięcia sobie drzemki w innym miejscu, niż melville’owa noga i zapytać mamy, czy mogłaby odliczyć trumnę od kieszonkowego.

Długo nie mógł zasnąć. Gałąź drzewa nieustannie pukała w szybę, a wiatr świstał, gwizdał i obijał się o wszystko na swojej drodze. W dodatku Gruby najwyraźniej pokłócił się z jedną ze strychowych myszy i ganiał ją w najlepsze, a tupot jego ciężkich łap niósł się echem po całym domu. Gdy Melville był już na granicy błogiego snu, zauważył, że coś porusza się obok łóżka. Powoli odwrócił się, by lepiej przyjrzeć się tajemniczemu cieniowi. W istocie, był to cień. Jego własny, który najwyraźniej ruszał się bez pomocy właściciela. Wił się koszmarnie i rósł, aż w końcu przemienił się w wielkiego wilka. Mel nie mógł zrozumieć – co też wilczy cień robi w jego pokoju? Gdy tylko stworzenie zrozumiało, że jest obserwowane, czym prędzej czmychnęło przez okno, choć było zamknięte. Wciąż jednak cienkim, cienistym strumieniem połączone było z ciałem właściciela.
Melville czym prędzej narzucił płaszcz na nocną koszulę, założył buty i chwycił niewielką lampę naftową, która stała na jego biurku. Wymykał się z domu na paluszkach, mając nadzieję, że żadna wredna deska nie zaskrzypi lub przynajmniej domownicy uznają to za efekt nocnych harców Grubego. Podążał za swoim cieniem i chociaż wiedział, że jest to raczej niemożliwe, bał się, że jeśli nie dogoni go wystarczająco szybko, ten ucieknie od niego na zawsze. Wietrzysko zwiewało mu z głowy kaptur i targało jego ciemnymi włosami na wszystkie strony świata. W końcu dogonił wilka, gdy ten zatrzymał się przed sklepem mięsnym „U Sama”. Mel wcisnął się między budynki naprzeciwko, skąd chciał wszystko bezpiecznie obserwować. Potwór przeszedł, jakby nigdy nic, przez szparę pod drzwiami. Melville widział, jak otwiera swój wielki pysk pełen ostrych zębisk i nadgryza cień wielkiej szynki. W tym samym momencie kawałek mięsiwa dosłownie wyparował. Z każdym kolejnym kęsem, tajemnicze zbrodnie stawały się coraz mniej tajemnicze. Nie dziwota, że policja nie znalazła na miejscach zbrodni żadnych śladów. Jakież miał niby pozostawiać za sobą cień? Chłopak wyszedł z ukrycia i… choć bardzo chciał coś zrobić, jakoś zapanować nad wilkiem, zupełnie nie wiedział jak. Wpatrywał się więc w niego parą wielkich, zielonych oczu licząc na cud. Wilk zauważył go, oderwał się od szynki i również patrzył. Najwidoczniej także był na swój sposób zakłopotany. Wyszedł ze sklepu taką samą metodą, jaką dostał się do środka i podszedł do chłopca. Jednak kiedy tylko Melville przykucnął i wyciągnął rękę, by go dotknąć, potwór znów ruszył pędem przed siebie. Właściciel również pobiegł, próbując złapać swój uciekający cień i jednocześnie nie zgubić płaszcza, lampy, ani głowy, w czym wiatr mu wcale nie pomagał.
Zaczynało świtać, kiedy Mel zupełnie opadł z sił. Usiadł na jednej z ławek w parku i groźnym, a także zmęczonym wzrokiem patrzył w stronę drzewa, za którym skrył się jego niesforny wilkocień. Co pewien czas wielki, czarny łeb wyłaniał się zza pnia, po czym znowu chował. Jak gdyby myślał, że to tylko gra w berka. Dla chłopca zdecydowanie nie była to zabawa. Właśnie znalazł poszukiwanego mordercę i był on do niego przyklejony. Nie sądził, żeby po mieście miało grasować więcej takich dziwnych bestii. Sam nie miał się czego bać – przecież gdyby cień go zjadł, nie miałby już gdzie mieszkać – ale reszta miasta nie mogła powiedzieć tego samego. Lampa zdążyła zgasnąć, a on przemarzł aż do kości. Skulił się, nie wiedząc do ma dalej począć. Kątem oka zobaczył, że jego cień zaczyna się kurczyć. Po chwili był już całkiem zwyczajnym cieniem chłopca siedzącego na ławce. Melville’a zaczęło ogarniać błogie uczucie ulgi, ale natychmiast wyparowało, gdy ktoś znienacka złapał go za ramię. Aż podskoczył, upuszczając lampę na ziemię.
– Okropnie mnie wystraszyłeś! Co ty tu w ogóle robisz? – zwrócił się z wyrzutem do znajomego, wysokiego na ponad dwa metry, nieco zzieleniałego na licu mężczyzny.
Frank nie był jednak szczególnie rozmownym zombie. Wydał z siebie kilka gardłowych jęków i pokazał palcem w stronę domu. Mel rozszyfrował to jako „ktoś zauważył jego zniknięcie, więc wysłali Franka, żeby go znalazł”. Po tylu latach wspólnego mieszkania był już całkiem dobry w takich zgadywankach.

            Alruna siedziała na fotelu bujanym, obok wygaszonego kominka. Ubrana w zdobioną złotymi nićmi, granatową koszulę nocną, a długie, kasztanowe włosy miała spięte w kok. Zawsze wyglądała pięknie i dostojnie, niczym arystokratka wyrwana z jednego ze starych obrazów wiszących w korytarzu, nawet obudzona w środku nocy.
Wyszywała akurat czerwoną nicią usta małej laleczce voodoo. Faktycznie, Melville coś zasłyszał, że ostatnio zainteresowała się nowoorleańską magią.
– Usiądź tutaj – powiedziała zatroskanym głosem.
Syn przysiadł obok niej, na dywanie. Wciąż trochę dygotał z zimna. Bieganie po nocy tylko w cienkiej koszuli i płaszczu nie było mądrym pomysłem.
– Nie chciałam ci o tym mówić, żeby cię nie denerwować. Przepraszam, teraz wiem, że to był błąd.
– Ale co się właściwie stało? Wiesz coś o tym strasznym wilku, tak?
– Pamiętasz jak opowiadałam ci o twoich narodzinach? Kiedy uwarzyłam magiczną miksturę, z której potem powstałeś ty? Cóż, przypadkiem potrąciłam półkę i do kociołka wpadł mi jeden niechciany składnik. Włos czarnego wilka. Widać w jakiś dziwny sposób związał się z twoim cieniem i… chyba zgłodniał.
Melville’owi zakręciło się w głowie. Oczywiście, pamiętał opowieść o tym, jak powstają dzieci czarownic i dlaczego wcale nie są gorsze od potomstwa śmiertelników. Nie mógł jednak uwierzyć, jak jego własna mama mogła być na tyle nieuważna, żeby do tak ważnego wywaru wrzucić jakąś potworną sierść i jeszcze ukrywać to przed nim przez całe dziesięć lat!
– Naprawdę przepraszam, skarbie. Nie sądziłam, że po tylu latach mogą pojawić się jeszcze jakieś objawy. Przeglądając gazety miałam przeczucie, ale wolałam myśleć, że tylko mi się wydaje.
– Ale… Co teraz? Ten wilk zjada ludzi! W końcu mnie znajdą i rozstrzelają!
– Spokojnie! Nikt nie będzie do ciebie strzelać! – zawołała Alruna, z wrażenia aż upuściła igłę. – Nie musisz się niczym martwić. Przecież nie zjadł nikogo ważnego, tylko złych ludzi. Bardzo dobrze, że tak się stało. Tamten stary klecha groził mi egzorcyzmami, ekskomuniką czy inną ekshumacją! Twojej matce! Wyobrażasz sobie?! Niby mamy już światłe czasy, a ci nadal nie potrafią pogodzić się z istnieniem czarownic. Najchętniej by nas znowu na stosach palili i przywrócili inkwizycje…
– Mamo…
– Przepraszam, odbiegam od tematu. Spróbujemy coś poradzić na to twoje cieniowe lunatykowanie, ale niczym się nie przejmuj. Jednego czy pięciu zbirów mniej to tylko z korzyścią dla świata! – Uśmiechnęła się i pogłaskała syna po głowie. – I nigdy więcej tak nie znikaj. Nawet nie wiesz, jak się wszyscy martwiliśmy!
– Dobrze.
Zdaniem Melville’a, mówiła bardzo mądrze, więc najwyraźniej nie miał się czym przejmować. Zresztą, była jego matką, więc nie mogła się mylić. Może jego przeznaczeniem było pożarcie wszystkich złych ludzi?
– Przy okazji, mamo, mogę mieć do ciebie prośbę? – Chłopiec uznał, że lepszej okazji na to pytanie nie będzie.

Alicia stała na uboczu, oparta o drzewo. Na tę ponurą okazję przyodziana w czarną sukienkę i za duży kapelusz, w których nie wyglądała jak dziesięciolatka, a raczej dorosła kobieta, tylko trochę skurczona. Spoglądała smutnym wzrokiem na miejsce, w którym przed chwilą spoczęła trumna z ciałem jej ukochanej króliczycy Lukrecji. Miejsce to zdobył miniaturowy wieniec oraz świeczka, bo nie mieli pod ręką żadnego znicza. W pogrzebie uczestniczyło więcej osób, niż dziewczynka się spodziewała. Cała rodzina Melville’a (łącznie z kotem Grubym) i jej ojciec. Matka, niestety, uznała, że pogrzeb gryzonia nie jest czymś, dla czego warto byłoby przegapić podwieczorek z przyjaciółkami. Tak czy siak, było pięknie. Nawet Mary na tę okazję znalazła swoją głowę i przywiązała do korpusu czarną wstążką.
Melville podszedł do koleżanki i usiadł na trawie. Po chwili ona również siedziała. Żadne z nich się nie odzywało. Chłopiec wiedział, że w takich chwilach próby pocieszania nie mają sensu. Mógł tylko pokazać, że przy niej jest i nigdzie się nie ruszy.
– Była ze mną od zawsze, moja najlepsza przyjaciółka. To boli… – powiedziała po jakimś czasie dziewczynka. – Myślisz, że przestanie?
– Mama mówi, że przez problemy, w naszych duszach robią się dziury. Kiedy umieramy, żeby pójść do nieba, musimy jakoś te dziury załatać, więc zabieramy kawałki dusz rodziny i przyjaciół. Dlatego tak boli, jak ktoś odchodzi.
– A co jeśli ktoś nie ma rodziny ani przyjaciół?
– Wtedy nawiedza jakiś dom i pomaga lokatorom, żeby go polubili i pomogli mu załatać duszę. Tylko żywi ludzie zwykle boją się duchów, więc to długo trwa. Lepiej jest pomagać zwierzętom, one nie uciekają od zmarłych.
– Rozumiem – Alicia kiwnęła głową. – Mówiłeś kiedyś, że dokarmiasz bezdomne koty. Mogę następnym razem iść z tobą?
– Na pewno cię polubią. – Melville zaciągnął kaptur na głowę, żeby dziewczynka nie zobaczyła, że w tak niewesołej chwili się uśmiechnął.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Yassmine